Dzień, w
którym z harmonogramu wynikał wyjazd na Montmartre, rozpoczął się od ulewy.
Widać, Paryż postanowił pokazywać nam swój złośliwy uśmieszek, częstując zimnem
i wilgocią.
Nie
poddaliśmy się. Podjęliśmy jednomyślną decyzję, aby przeprowadzić operację
zwiedzania metodą pieska preriowego. Czyli, chowamy się w metrze, dojeżdżamy
tam gdzie chcemy, wystawiamy głowy z wyjścia, dbając aby cały czas ochraniał je
parasol. Wykonujemy 30 fotografii seryjnych i chowamy się na powrót na stację
kolejki podziemnej.
Sprytny
plan, lecz metro, niestety nie wjeżdża na świętą górę bohemy paryskiej i trzeba
było wdrapywać się w strugach deszczu, po pochyłych schodach. Po godzinie
mokrego spaceru poczuliśmy się gorzej niż niejeden kloszard. Niewiele brakowało
aby ekskursja zakończyła się rejteradą w porze lunchu, cokolwiek za szybko, aby
można było odtrąbić zwycięstwo, gdyby nie Robert…
- jedziemy
na Pigalak! – oświadczył, po czym nie zważając na resztę naszego małego stadka,
wbiegł do metra, a my chcąc-nie-chcąc za nim. Dwa krótkie przystanki, podczas
których deszcz na chwilę ustąpił i wysiadamy.
Czego się spodziewacie
po placu rozsławionym przez Hansa Klossa?
Kasztanów?
My
oczekiwaliśmy szaleństwa i rozpusty…
I było. Było
szaleństwo! W osobie pokaźnych rozmiarów Rosjanki, suszącej zmoczone szarawary
nad wylotem wentylacyjnym metra niczym panna MM. Patrząc na nią kompletnie
zdegustowani, doznaliśmy na końcu widowiska, czegoś w rodzaju ulgi - gumka w
kostkach mocno trzymała jej obszerne spodnie, oszczędzając widoku obfitych łydek.
Co do
rozpusty - ta wypadła nieco lepiej. Zapewniliśmy ją sobie we własnym zakresie,
rujnując skromny budżet turysty na… wzmocnione napitki. W tak paskudnie zimny
dzień, trzeba było ratować nadwątlone zdrowie, a zdrowie jest przecież
najważniejsze! Fantastyczna Irish Coffee rozgrzała nasze wychłodzone członki i
zapewniła powrót do domu w dobrych humorach.
Prawdziwe
Folies Pigalle – Szaleństwo Pigalle ujrzeliśmy następnego dnia, w najdroższym
centrum handlowym Paryża. Klasyczne, 12 centymetrowe szpilki Loubutina, czarne,
na opatentowanej czerwonej podeszwie. Pełnię wrażeń zapewniła nam ich
nadzwyczaj rozpustna… cena!
Wyszliśmy
szybciutko, przeciskając się przez skośnooki tłumek, nieprzyzwoicie bogatej,
chińskiej klienteli.
P.S.
Na placu
Pigalle, nikt nie sprzedawał pieczonych kasztanów. Może z powodu deszczu?
Trzeba to
sprawdzić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz