Uwielbiam
czekoladę!
Mleczną,
gorzką, deserową, nadziewaną karmelem i z orzechami, wypełnioną musem
czekoladowym i z drobinkami suszonych owoców, z solą morską i z chili… A niech
tam, białą też lubię.
Niedawno
wpadli na parę godzin znajomi z Wiednia. Para mieszana, ona Polka – on
Austriak, a porozumiewają się między sobą po angielsku. Ciekawy kompromis
pomiędzy szeleszczeniem a „umlauceniem”. Jednakże w temacie czekolady żadne kompromisy
i ustępstwa nie wchodzą u nich w rachubę.
Położyli na
stole jakieś 2 kilogramy różnorakich tabliczek, najprzedniejszych wyrobów
Zottera. Każdy ręcznie dopieszczony i zawinięty w niebanalną obwolutę. Niczym
zaproszenie do obżarstwa, na wierzchu umieścili tabliczkę z napisem „Essen ist
Kultur”. Po kilku godzinach, gadając w gronie sześciu mlaskających,
ciamkających i chrupiących gąb, wylizaliśmy ostatnie okruszki. Patrzyliśmy
smutnym wzrokiem na puste opakowania z gorzkim posmakiem Bitter Classic w
ustach.
Rozmowa
rozpłynęła się, stopiła i urwała…
Może to
nadmiar teobrominy zawartej w kakao, a może nasi wiedeńczycy sprawili, że w
pokoju pojawił się znikąd, strojny w zielony pióropusz, aztecki król Montezuma. Ten sam, który oddał Meksyk Cortezowi.
Patrzył na
nas czarnymi oczami z wyraźną dezaprobatą, jakby chciał powiedzieć, że
spożywania owoców kakaowca godni są jedynie królowie. Żylastą ręką sięgał już w
kierunku mojej piersi chcąc wyrwać bijące serce i rzucić je w przepaść
na cześć indiańskiego boga. Już sroga jego twarz nachyliła się nade mną…! Gdy
nagle w uszach zabrzmiał głos:
- kto chce
kawy?
Czar prysł.
Czyżby aztecki imperator pojawił się tylko mojej wyobraźni? I wtedy kolega
Martin powiedział:
- A, ten
pióropusz, to jest koronę Montezumy możesz zobaczyć u nas w Wiedniu. W muzeum.
Muszę
ograniczyć słodycze!