Translate

środa, 17 września 2014

Lampka czerwonego / A glass of a red wine


Środek września, miesiąca którego symbolem jest winorośl.
Siedzę w ciepłe popołudnie na tarasie i patrzę na wysychające liście i w pełni dojrzałe, ociekające lepką słodyczą grona. Cudowny widok, choć zbiory w tym roku nie zapowiadają się nadzwyczajnie…
Cóż, lato nie zawsze jest łaskawe. Niech tam… Ślimaki też muszą coś jeść.

A gdybyśmy żyli w takiej Italii albo Hiszpanii! Tam, wino udaje się prawie zawsze.
Hiszpania ma drugą nazwę – Iberia. Iberia, to także nazwa nie istniejącego dzisiaj państwa w górach Kaukazu, leżącego mniej więcej tam gdzie dziś mieszkają Gruzini i Ormianie.

Podobno pierwsze wino zostało zrobione jakieś 4.000 lat p.n.e., gdzieś w tamtych regionach. Ciekawe jak smakowało? Pewnie było cierpkie i taninowe ale już wtedy musiało skutecznie rozweselać, skoro jego kariera trwa do dzisiaj!

Chwytam za kieliszek wypełniony fioletową czerwienią. Zerkam przez nią na zapowiedź tegorocznych, mizernych zbiorów. Patrzę na czepiające się wszystkiego wąsy winorośli, które zakręciły się i zdrewniały, a w myślach pojawiają się tak samo pozawijane litery gruzińskiego alfabetu. Król Parnavaz, twórca zakaukaskiego abecadła  musiał czerpać natchnienie z wina i z podobnego widoku – chwytliwych i skręconych wypustek winnego grona.


Może łyk wina i mnie obdarzy twórczą weną?




wtorek, 29 lipca 2014

Folies Pigalle


Dzień, w którym z harmonogramu wynikał wyjazd na Montmartre, rozpoczął się od ulewy. Widać, Paryż postanowił pokazywać nam swój złośliwy uśmieszek, częstując zimnem i wilgocią. 
Nie poddaliśmy się. Podjęliśmy jednomyślną decyzję, aby przeprowadzić operację zwiedzania metodą pieska preriowego. Czyli, chowamy się w metrze, dojeżdżamy tam gdzie chcemy, wystawiamy głowy z wyjścia, dbając aby cały czas ochraniał je parasol. Wykonujemy 30 fotografii seryjnych i chowamy się na powrót na stację kolejki podziemnej.

Sprytny plan, lecz metro, niestety nie wjeżdża na świętą górę bohemy paryskiej i trzeba było wdrapywać się w strugach deszczu, po pochyłych schodach. Po godzinie mokrego spaceru poczuliśmy się gorzej niż niejeden kloszard. Niewiele brakowało aby ekskursja zakończyła się rejteradą w porze lunchu, cokolwiek za szybko, aby można było odtrąbić zwycięstwo, gdyby nie Robert…

- jedziemy na Pigalak! – oświadczył, po czym nie zważając na resztę naszego małego stadka, wbiegł do metra, a my chcąc-nie-chcąc za nim. Dwa krótkie przystanki, podczas których deszcz na chwilę ustąpił i wysiadamy.

Czego się spodziewacie po placu rozsławionym przez Hansa Klossa?
Kasztanów?
My oczekiwaliśmy szaleństwa i rozpusty…

I było. Było szaleństwo! W osobie pokaźnych rozmiarów Rosjanki, suszącej zmoczone szarawary nad wylotem wentylacyjnym metra niczym panna MM. Patrząc na nią kompletnie zdegustowani, doznaliśmy na końcu widowiska, czegoś w rodzaju ulgi - gumka w kostkach mocno trzymała jej obszerne spodnie, oszczędzając widoku obfitych łydek.

Co do rozpusty - ta wypadła nieco lepiej. Zapewniliśmy ją sobie we własnym zakresie, rujnując skromny budżet turysty na… wzmocnione napitki. W tak paskudnie zimny dzień, trzeba było ratować nadwątlone zdrowie, a zdrowie jest przecież najważniejsze! Fantastyczna Irish Coffee rozgrzała nasze wychłodzone członki i zapewniła powrót do domu w dobrych humorach.



Prawdziwe Folies Pigalle – Szaleństwo Pigalle ujrzeliśmy następnego dnia, w najdroższym centrum handlowym Paryża. Klasyczne, 12 centymetrowe szpilki Loubutina, czarne, na opatentowanej czerwonej podeszwie. Pełnię wrażeń zapewniła nam ich nadzwyczaj rozpustna… cena!
Wyszliśmy szybciutko, przeciskając się przez skośnooki tłumek, nieprzyzwoicie bogatej, chińskiej klienteli.

P.S.
Na placu Pigalle, nikt nie sprzedawał pieczonych kasztanów. Może z powodu deszczu?

Trzeba to sprawdzić!







piątek, 27 czerwca 2014

Niespodziewane skutki jedzenia czekolady / Unexpected effects of eating chocolate



Uwielbiam czekoladę!
Mleczną, gorzką, deserową, nadziewaną karmelem i z orzechami, wypełnioną musem czekoladowym i z drobinkami suszonych owoców, z solą morską i z chili… A niech tam, białą też lubię.

Niedawno wpadli na parę godzin znajomi z Wiednia. Para mieszana, ona Polka – on Austriak, a porozumiewają się między sobą po angielsku. Ciekawy kompromis pomiędzy szeleszczeniem a „umlauceniem”.  Jednakże w temacie czekolady żadne kompromisy i ustępstwa nie wchodzą u nich w rachubę.
Położyli na stole jakieś 2 kilogramy różnorakich tabliczek, najprzedniejszych wyrobów Zottera. Każdy ręcznie dopieszczony i zawinięty w niebanalną obwolutę. Niczym zaproszenie do obżarstwa, na wierzchu umieścili tabliczkę z napisem „Essen ist Kultur”. Po kilku godzinach, gadając w gronie sześciu mlaskających, ciamkających i chrupiących gąb, wylizaliśmy ostatnie okruszki. Patrzyliśmy smutnym wzrokiem na puste opakowania z gorzkim posmakiem Bitter Classic w ustach.
Rozmowa rozpłynęła się, stopiła i urwała…

Może to nadmiar teobrominy zawartej w kakao, a może nasi wiedeńczycy sprawili, że w pokoju pojawił się znikąd, strojny w zielony pióropusz, aztecki król Montezuma.  Ten sam, który oddał Meksyk Cortezowi.
Patrzył na nas czarnymi oczami z wyraźną dezaprobatą, jakby chciał powiedzieć, że spożywania owoców kakaowca godni są jedynie królowie. Żylastą ręką sięgał już w kierunku mojej piersi chcąc wyrwać bijące serce i rzucić je w przepaść na cześć indiańskiego boga. Już sroga jego twarz nachyliła się nade mną…! Gdy nagle w uszach zabrzmiał głos:
- kto chce kawy?


Czar prysł. Czyżby aztecki imperator pojawił się tylko mojej wyobraźni? I wtedy kolega Martin powiedział:
- A, ten pióropusz, to jest koronę Montezumy możesz zobaczyć u nas w Wiedniu. W muzeum.

Muszę ograniczyć słodycze!







niedziela, 15 czerwca 2014

Salmiakki Koskenkorva


Wśród naszych znajomych mamy dość ścisłe (czytaj nieliczne) grono wielbicieli napitków o „aptecznym” charakterze. Wprost uwielbiają alkohole pachnące dziurawcem, piołunem, dziewanną i dziegciem, toskańską łąką czy alpejską halą. Niektórzy i niektóre z nich, znajdują szczególne upodobanie w czarnych nalewkach. Twierdzą, że aby posmakować czarnej wódeczki, nie trzeba jechać daleko. Wystarczy na Łotwę. Tam, w kamionkowych flaszach sprzedawany jest pachnący niczym przepracowana farmaceutka, słodko – gorzki, gęsty i czarny jak asfalt - balsam ryski. Służy on zdrowiu i dobremu humorowi.
Twierdzenie powyższe przyjmuję na wiarę, bez konieczności udowodniania, a zwłaszcza poprzez osobiste eksperymenty i wiem, że moja rezerwa do zażywania bitterów podzielana jest przez większość.

Ponieważ nie lubię jak ludzie się kłócą, to spróbuję podjąć próbę pogodzenia zwaśnionych stron…
Ale po kolei!
W muzeum narodowym w Helsinkach, w dziale poświęconym sztuce Finlandii, wystawiony jest realistyczny portret kobiety o intrygująco ciemnych, wilgotnych oczach. Osnuta w smoliste futro, patrzy gdzieś w bok, jakby chciała właśnie odejść i zniknąć za uchylonymi drzwiami. Autorem obrazu jest fiński artysta Albert Edelfelt, a na portrecie figuruje jego małżonka, która w samej rzeczy, opuściła go wkrótce, gdyż nie mogła zdzierżyć, że jej mężulek studiował ciała modelek, nie tylko pędzlem i farbą.

Czytam przewodnik, a w nim stoi jak wół, że A.E., fiński artysta narodowy był Szwedem.
Zaraz na myśl przyszedł mi Czech – Jan Matejko i moja sympatia do naszych odleglejszych, bałtyckich sąsiadów niepomiernie wzrosła. Ten sam rodzaj poczucia humoru i wrażliwości na pewien gatunek dowcipu sprzyja przecież zacieśnianiu więzów przyjaźni. Aby to rodzące się uczucie stanowczo utrwalić, poszliśmy z naszymi helsińskimi przyjaciółmi na szota do pobliskiego baru. Nalano nam w kielichy fińską dumę narodową – Salmiakki Koskenkorva (gwarantuję, że za trzecim razem dacie radę wypowiedzieć to płynnie), specjał o wyglądzie rozpuszczonego węgla.

Uprzejmość i dobre wychowanie nie pozwalają na odmowę przyjęcia przyjacielskiego gestu, więc spodziewając się smaku syropu na kaszel, wstrzymując oddech i z ostrożnością podjęliśmy ryzyko spróbowania czarnej nalewki.
I tu kolejne zaskoczenie: w kieliszku, radośnie oblepiając jego ścianki, chlupotał sobie likier! Słodki jak cukierek, bez śladu goryczy, jedynie z lekkim posmakiem lukrecji. Okazuje się, że sprytni Finowie robią ten trunek z wódki i… czarnych cukierków salmiakowych, przedłużając sobie w ten sposób beztroskie dzieciństwo.

No i jak ich nie kochać, zwłaszcza że mieszka u nich święty Mikołaj?









czwartek, 5 czerwca 2014

Blue Curacao na Santorini


Nadanie nazwy drinkowi jest sprawą ważną i doniosłą!
Nowopowstała mieszanka może zostać podniesiona do rangi symbolu.
Przykłady? Proszę bardzo:
-  „vodka – martini” agenta 007, 
-  „gin – tonic” brytyjskiej rodziny królewskiej,
czy bardziej finezyjne: 
-  „Manhattan” mamusi premiera Churchilla ,
-  „tequila sunrise” z Melem Gibsonem w roli głównej,
czy modne jakieś dwie dekady temu 
-  „sex on the beach”, który jak każdy celebryta jest znany z tego, że jest znany.

Już w sumie nieważne czy coś takiego smakuje pijącemu. Zamówienie klasycznego koktajlu, o utrwalonej tradycją nazwie, przynajmniej raz w życiu, jest takim samym obowiązkiem jak obejrzenie choćby jednego filmu Felliniego, wysłuchanie Nabucco, czy stanięcie przed którymś z dzieł wielkiego Leonarda.

Jednakże, zbyt nonszalanckie podejście do kwestii nazewnictwa, łatwo może skończyć się katastrofą, o czym przekonaliśmy się podczas jednego z wypadów wakacyjnych do Grecji. Zamówiliśmy na basenie „coś kolorowego”. Barman podał nam szklaneczki wypełnione lodem oraz mętno-zieloną na dole, a niebieską na górze, pachnąca gorzkimi pomarańczami zawartością. Aromat blue curacao, od wieków barwionego niebieskimi skrzydełkami indyjskich motyli, roztaczał się obiecująco.
- Jak się to-to nazywa?
- Swimming pool! – nie bez dumy odrzekł twórca, chyba, tego wynalazku.

Czar prysł, gdyż aromatyczna ciecz zmieniła się jak na komendę w cuchnącą chlorem breję z basenu. Niebieskie motylki padły martwe na wyschniętą trawę, a ich skrzydełka rozsypały się w proch.

Jakże byłoby miło usłyszeć: „Błękitne Santorini” albo „Niebo nad Akropolem”. Sączylibyśmy syropowaty nektar bogów Olimpu, podzwaniając wesoło kosteczkami lodu, a błękitne motylki wirowałyby pod rozpalonymi czerepami…

Choć może „Swimming pool” zapisane greckimi robaczkami ma jakieś inne znaczenie…

Kto wie?




środa, 28 maja 2014

Jenever - flamandzki zawrót głowy / Jenever - Flemish vertigo



Niderlandy pełne są tulipanów. Wiosną ziemia zakwita tysiącem barw. Kolorami czystymi niczym brzmienie kryształowych dzwonków. Mienią się i skrzą od stóp, aż po horyzont.

Uwielbienie holendrów dla tych kwiatów jest tak ogromne, że Jenevera - swój narodowy trunek podają w kieliszkach w tulipanowym kształcie. Barman wziętą prosto z półki flaszą z gęstawą cieczą, po brzegi wypełnia zmrożone szkło. Delikatny zapach rześkiego jałowca pomieszany z lepką melasą rozpływa się w chłodnym powietrzu. Można go sączyć pomału, smakując każdą kroplę, ale też można wychylić na raz i popić piwem, spłukując zapach lasu goryczą chmielu…

Niebezpieczna to mieszanka, szczególnie w połączeniu z gapieniem się na flamandzkie malarstwo morskie. Ziemia zaczyna kołysać się niczym pokład fregaty, unoszonej żółtą od zachodzącego słońca, sztormową falą, a niebiesko-biało-czerwone bandery wirują, wypełniając swym łopotem całą przestrzeń. Wir wciąga coraz szybciej i coraz głębiej, barwy mieszają się bezładnie i już wiesz, że wszystko skończy się totalnym bólem skołowanej głowy.

Hej, czy jest tu ktoś, kto potrafi nadać kolorom porządek? Rozdzielić je i ułożyć prosto niczym abecadło? Zrozumieć flamandzki krajobraz po nowemu?

Więc jak, Herr Mondrian, może jeszcze jedną kolejkę?
Strzemiennego!




wtorek, 20 maja 2014

TEQUILA!



Seniora Kahlo, jest Pani nieprzyzwoicie barwna! A Pani kraj – Meksyk, jest jak Pani - kolorowy, nieskrępowany i pełen kontrastów.

A jaki ma być? Czemu miałby być inny, skoro najszlachetniejszy aztecki trunek robią z niebieskiej agawy? O świcie, zanim nastanie upał, ostrymi maczetami wycinają dostojnym roślinom serca. Palą je na gorących kamieniach, tłuką pałkami, aż spływa z nich słodki sok. Z niego powstaje tequila, napój rozgrzewający ludzkie serca.
Ta świeża, srebrna jak górski strumień wymaga dla okiełznania swej żwawej rześkości soli i limonki.  Ta dojrzała, trzymana przez trzy gorące lata w dębowych, przesiąkniętych aromatem Burbona beczkach, złota jak zachód słońca nad Jukatanem jest tak łagodna, że trzeba ją najpierw otulić orientem cynamonu, a potem spłukać eteryczną pomarańczą.
Gdy minie dziewięć lat, tequila umiera i nic nie jest w stanie jej wskrzesić. Przechodzi do innego świata i zostaje jedynie ulotnym wspomnieniem… Czy wolno dać jej aż tak się zestarzeć?

Na rozległych polach rosną pomiędzy kolbami złotej kukurydzy i wijącymi się łodygami czarnej fasoli, ogromne zielone agawy. Z ich serc robi się mezcal, który nigdy, przenigdy nie stanie się tequilą. Mezcal pali wnętrzności i pasuje tylko do ostrego chili. Zdarza się, że w tym trunku, na dnie flaszy spoczywa zatopiona larwa, która zdaje się mówić – kiedyś stanę się motylem i zapłonę tęczą!

Barwy, czyste kolory…
Chyba idzie lato?







sobota, 26 kwietnia 2014

ABSYNT / ABSINTHE


Już niebawem wyruszamy do Paryża! Na myśl o tym, mam ochotę wspiąć się na strych po największą walizę i wrzuciwszy do niej najpotrzebniejsze drobiazgi wybiec na samolot. Łapię się przy tym na myślach o podróży w czasie. Aby tak, jak u Allena cofnąć się o sto lat i wcisnąć rozchybotane krzesło do stolika najwspanialszych malarzy paryskiej bohemy.

Patrzeć, jak na stole pojawia się butelka zielonego absyntu, jak któryś z wielkich wiesza na pustej szklance misternej roboty, dziurkowaną łyżeczkę, kładzie na niej potężny kawał sprasowanego cukru i sączy przez niego powoli lodowatą wodę. Cukier pod jej wpływem rozmięka, topi się i spływa gęstymi kroplami na dno szklanki. Jeszcze jeden chlust wody i podzwaniające mieszanie resztek kryształków, aż do całkowitej klarowności.

Potem, powoli, bez pośpiechu, po brzegu szklanki leje zielony alkohol który mieszając się z syropem, mętnieje i zaczyna opalizować. Jeszcze tylko zbliżyć do brzegu szklanki płonącą zapałkę i zachwycić się przez moment błękitną flarą unoszącą słodkawy zapach anyżu.

Wreszcie pierwszy łyk i pierwsze zaskoczenie. Gorycz przełamana słodyczą cukru orzeźwia i rozjaśnia umysł. A po trzeciej szklaneczce błękitna flara płonie wewnątrz głowy.

- Jakiegoż pięknego syfa złapałem, przyjacielu. Wszystko wokół mnie lśni, latarnie gazowe świecą niczym miniaturowe słońca. Świat jest cały rozedrgany i złożony z barwnych plam… Jakże inny, jakże piękniejszy od tego jakim go widziałem zanim ogarnęła mnie choroba… Jutro, jutro go namaluję…

… Wizytę w Paryżu zaczynamy od d’Orsay!







środa, 9 kwietnia 2014

Mojito


O-ho-ho Sir Francis Drake, hiszpańskiej żądny krwi!

Kto lubi szanty, to zna tę postać, a kto za szantami nie przepada, zawsze ma okazję ją poznać.
Moje spotkanie z kapitanem Drakiem, słynnym szesnastowiecznym korsarzem, który słynął z elegancji i wysokiej kultury podczas bitw, oraz wyjątkowej uprzejmości wobec pojmanych jeńców, miało miejsce w Szwarcwaldzie.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Pod mikroskopem / microscoping



Pamiętacie ze szkolnych czasów lekcje biologii?

Nudnawe wkuwanie systematyki pierwotniaków i rysowanie pantofelka miało swoje fascynujące intermezzo w postaci obserwacji mikroskopowych. Nagle odkrywaliśmy świat, który choć jest niewidoczny – istnieje wokół nas.

Ta fascynacja miniaturowymi żyjątkami, czy strukturą włosa towarzyszy ludzkości wcale nie tak długo, bo od końcówki XVII wieku!

sobota, 22 marca 2014

koniec z końcem / make ends meet


Przyjęło się uważać, że powiedzenie „z trudem wiązać koniec z końcem” jest synonimem biedy, a przynajmniej gorszej sytuacji materialnej.
Logiki w takim myśleniu brak! Przecież jak ktoś przytyje, czyli - lepiej się mu powodzi, to jeden koniec paska z trudem łączy z drugim.

sobota, 1 marca 2014

Korona / The Crown


New York, New York…
Statki przypływające do Big Apple niezmiennie od ponad stu lat wita potężna Statua stojąca na Wyspie Wolności.
Czterokrotnie mniejszy, taki sam posąg stoi w Paryżu na Wyspie Łabędziej.

Autorem jednej i drugiej jest francuski rzeźbiarz Frédéric Auguste Bartholdi.
Mason.

sobota, 22 lutego 2014

Kaiser


W Pradze, na portret Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa pozwalały sobie pszczyć muchy. Ten wyraz największej, choć zakamuflowanej niechęci do monarchy był niczym innym jak odwzajemnieniem uczuć cesarza do tego skądinąd pięknego miasta.

Można snuć przypuszczenia, że niechęć do Pragi spowodowały animozje rodzinne. Na Hradzie Praskim mieszkał przez 25 lat były cesarz Ferdynand Dobrotliwy, który abdykował na rzecz Franza Josefa. Dodać trzeba, że Ferdynand uzyskał ten piękny przydomek ze względu na swoją daleko posuniętą ociężałość umysłową. Może z tego powodu, młody i rezolutny cesarz Franciszek niechętnie się z nim spotykał i awersja do stryja przeniosła się na miasto. Może…

sobota, 15 lutego 2014

Eksperymenty / Experiments


Niejaki Wolter w jednym sponad 23.000 swoich listów napisał, że „tylko eksperyment nosi stygmat wieczności”. Coś w tym jest. Zwłaszcza, że opis pierwszego eksperymentu p.t. Co-zrobi-Abraham-gdy-go-poproszę-o-złożenie-syna-w-ofierze?, znany jest każdemu człowiekowi z kręgu kultury zachodu i orientu.

Nieco zabawne wydaje się, że Wolter kwestionował autentyzm tekstu Genesis i uważał go za hellenistyczne fałszerstwo. Mniej zabawne było jego uwielbienie dla Katarzyny II i pełne poparcie dla rozbiorów.

niedziela, 9 lutego 2014

dżender po bizantyjsku / the concept of gender in Byzantium



Świat lubi historię o Kopciuszku.
Bo jak inaczej wyjaśnić fascynację Kate i Williamem? Pół wieku temu z równą intensywnością świat przeżywał historię Grace Kelly i księcia Monaco. Poszukajcie w starych szufladach, a być może znajdziecie kieszonkowe lusterko, ze zdjęciem amerykańskiej aktorki na odwrocie.

sobota, 1 lutego 2014

Japońskie wachlarze / Japanese Fans


Japońskie lato jest nieznośnie gorące, wilgotne i pełne wachlarzy. Niczym barwne motyle, trzepoczące skrzydłami unoszą się nad ulicami miast. Błogo…
Kto myśli, że piękny widok jest obrazem sielanki ten myli się okrutnie!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Kod Dirka Danielsa / Dirk Daniels Code


Żył w połowie XVI stulecia w starym mieście Gdańsku, mistrz Dirk Daniels. Inżynier, architekt i w dzisiejszym rozumieniu – projektant. Przybył do miasta porzucając rodzinną Zelandię Niderlandzką. Pamiętać trzeba, że władzę nad Niderlandami dzierżyli w owym czasie ultrakatoliccy Habsburgowie.
Logiczne, więc wydaje się przypuszczenie, że mistrz Daniels, prawdopodobnie protestant przeniósł się do liberalnego i religijnie tolerancyjnego Gdańska.

sobota, 18 stycznia 2014

Przed Kolumbem / Before Columbus



Inti-nan! Inti-nan! Inti-nan!
Tłum na wielkim placu Cuzco już się zebrał i skanduje w podniosłym nastroju ku chwale odradzającego się słońca i na początek nowego roku, nowego cyklu życia.
Będą tak tańczyć i śpiewać przez dziewięć dni, odprawiając najważniejszą w ciągu roku nowennę Inti Raymi. Tańczą i skandują, śpiewają i wpadają w trans. Upijają się chichą – piwem z kukurydzy…

sobota, 11 stycznia 2014

Żmij Ogienny / The Flame's Viper


Rzymskie centurie stanęły nad rzeką, ale przekroczyć jej nie śmią! Po tej stronie, ziemia należy do nas. Tutaj nad Dunajem panowanie nasze się zaczyna, lecz to początek dopiero. Wiele dni jechać trzeba na północ, aż dotrze się do zimnego morza, płaczącego zastygłą żywicą – tam na wschód się obróciwszy, nową możesz podróż zacząć i dopiero po wielu miesiącach, gdzieś w stepie za Żmijowymi Wałami spotkasz ludzi inną się mową porozumiewających.

piątek, 3 stycznia 2014

Koło Fortuny / The wheel of Fortune

Choć jest to zapewne objawem skrajnego otumanienia, to większość z nas czas czyta od czasu do czasu horoskopy. Szczególną porą, kiedy zwracamy na nie uwagę jest początek roku. Każdy ma nadzieję na poprawę swojego losu, czego zresztą życzymy sobie wzajemnie.