Translate

czwartek, 5 czerwca 2014

Blue Curacao na Santorini


Nadanie nazwy drinkowi jest sprawą ważną i doniosłą!
Nowopowstała mieszanka może zostać podniesiona do rangi symbolu.
Przykłady? Proszę bardzo:
-  „vodka – martini” agenta 007, 
-  „gin – tonic” brytyjskiej rodziny królewskiej,
czy bardziej finezyjne: 
-  „Manhattan” mamusi premiera Churchilla ,
-  „tequila sunrise” z Melem Gibsonem w roli głównej,
czy modne jakieś dwie dekady temu 
-  „sex on the beach”, który jak każdy celebryta jest znany z tego, że jest znany.

Już w sumie nieważne czy coś takiego smakuje pijącemu. Zamówienie klasycznego koktajlu, o utrwalonej tradycją nazwie, przynajmniej raz w życiu, jest takim samym obowiązkiem jak obejrzenie choćby jednego filmu Felliniego, wysłuchanie Nabucco, czy stanięcie przed którymś z dzieł wielkiego Leonarda.

Jednakże, zbyt nonszalanckie podejście do kwestii nazewnictwa, łatwo może skończyć się katastrofą, o czym przekonaliśmy się podczas jednego z wypadów wakacyjnych do Grecji. Zamówiliśmy na basenie „coś kolorowego”. Barman podał nam szklaneczki wypełnione lodem oraz mętno-zieloną na dole, a niebieską na górze, pachnąca gorzkimi pomarańczami zawartością. Aromat blue curacao, od wieków barwionego niebieskimi skrzydełkami indyjskich motyli, roztaczał się obiecująco.
- Jak się to-to nazywa?
- Swimming pool! – nie bez dumy odrzekł twórca, chyba, tego wynalazku.

Czar prysł, gdyż aromatyczna ciecz zmieniła się jak na komendę w cuchnącą chlorem breję z basenu. Niebieskie motylki padły martwe na wyschniętą trawę, a ich skrzydełka rozsypały się w proch.

Jakże byłoby miło usłyszeć: „Błękitne Santorini” albo „Niebo nad Akropolem”. Sączylibyśmy syropowaty nektar bogów Olimpu, podzwaniając wesoło kosteczkami lodu, a błękitne motylki wirowałyby pod rozpalonymi czerepami…

Choć może „Swimming pool” zapisane greckimi robaczkami ma jakieś inne znaczenie…

Kto wie?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz