Nadanie
nazwy drinkowi jest sprawą ważną i doniosłą!
Nowopowstała
mieszanka może zostać podniesiona do rangi symbolu.
Przykłady?
Proszę bardzo:
- „vodka –
martini” agenta 007,
- „gin – tonic” brytyjskiej rodziny królewskiej,
czy bardziej finezyjne:
- „Manhattan” mamusi premiera Churchilla ,
- „Manhattan” mamusi premiera Churchilla ,
- „tequila sunrise” z Melem Gibsonem w roli
głównej,
czy modne jakieś dwie dekady temu
- „sex on the beach”, który jak każdy celebryta jest znany z tego, że jest znany.
- „sex on the beach”, który jak każdy celebryta jest znany z tego, że jest znany.
Już w sumie
nieważne czy coś takiego smakuje pijącemu. Zamówienie klasycznego koktajlu, o utrwalonej tradycją nazwie, przynajmniej raz w życiu, jest takim samym obowiązkiem jak obejrzenie choćby
jednego filmu Felliniego, wysłuchanie Nabucco, czy stanięcie przed którymś z
dzieł wielkiego Leonarda.
Jednakże, zbyt nonszalanckie podejście do kwestii nazewnictwa, łatwo może skończyć się katastrofą, o czym przekonaliśmy się podczas jednego z wypadów
wakacyjnych do Grecji. Zamówiliśmy na basenie „coś kolorowego”. Barman podał
nam szklaneczki wypełnione lodem oraz mętno-zieloną na dole, a niebieską na
górze, pachnąca gorzkimi pomarańczami zawartością. Aromat blue curacao, od
wieków barwionego niebieskimi skrzydełkami indyjskich motyli, roztaczał się
obiecująco.
- Jak się
to-to nazywa?
- Swimming
pool! – nie bez dumy odrzekł twórca, chyba, tego wynalazku.
Czar prysł,
gdyż aromatyczna ciecz zmieniła się jak na komendę w cuchnącą chlorem breję z
basenu. Niebieskie motylki padły martwe na wyschniętą trawę, a ich skrzydełka
rozsypały się w proch.
Jakże byłoby
miło usłyszeć: „Błękitne Santorini” albo „Niebo nad Akropolem”. Sączylibyśmy
syropowaty nektar bogów Olimpu, podzwaniając wesoło kosteczkami lodu, a
błękitne motylki wirowałyby pod rozpalonymi czerepami…
Choć może
„Swimming pool” zapisane greckimi robaczkami ma jakieś inne znaczenie…
Kto wie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz